Kamczatka rowerem i konno
Kaczatka od bardzo wczesnych lat była dla mnie miejscem legendarnym, takim, co rozjatrza wyboraźnię, nawet jeśli nie wie się o nim za dużo. Dziś już nie pamiętam konkretnego impulsu, który skłonił mnie do kupna biletów, ale dobrze pamiętam moment lądowania pomiędzy dwoma wulkanami. Rozpakowałam rower i pojechałam w kierunku tych wulkanów.
Na pierwszym moim kamczackim wulkanie spotkałam masę susłów, ogromną mgłę i dwa niedźwiedzie, które stanęły mi na drodze na szczyt, bardzo dosłownie. Żeby na niego dotrzeć, musiałam najpierw wjechać rowerem do bazy, po korycie na wpół wyschniętej rzeki oraz zalegających połaciach śniegu, bo dróg przecież nie ma. Z bazy było zbyt stromo na rower, poszłam więc pieszo.
Kolejne tygodnie jeździłam od wulkanu do wulkanu, na niektóre wychodziłam, inne objeżdżałam łukiem. Przejechałam wszytskie kamczackie drogi, trafiając i do posiadłości ludzi, którzy zarządzają Kamczatką, zamknięte tereny wojskowe oraz do baz rybackich. W jednej z baz zostałam na tydzień, obserwując pracę rybaków i wypływając z nimi łodziami. To tutaj po raz pierwszy spotkałam się z tematem wymierających łososi, którym będę się zajmować jeszcze wiele lat później.
Na jakiś czas zamieniłam też rower na konia, dzięki czemu docierając do tych miejsc w kamczackich górach, do których nie prowadzi żadna droga.
Info
View Project